Czym byłaby polska fantasy bez postaci białowłosego mutanta, przejawiającego niespotykaną słabość do pięknych czarodziejek? O ile ubożej wyglądałby świat, pozbawiony lekkomyślnego barda, mającego lat czterdzieści, wyglądającego na trzydzieści, myślącego, że ma dwadzieścia, a zachowującego się, jakby miał dziesięć? Jak poradziliby sobie miłośnicy dobrych książek, jeżeli zabrakłoby kobiety, której ulubionymi perfumami są te o zapachu bzu i agrestu? Odpowiedź nasuwa się sama – byłoby biednie. Bardzo biednie.
Wiedźmin Geralt, głównie za sprawą ogromnego sukcesu gry komputerowej (nie wiem czy wiecie, ale Bronisław Komorowski przebywającemu w Polsce Barackowi Obamie podarował właśnie grę „Wiedźmin 2: Zabójcy Królów”), na dobre już zadomowił się w kulturze masowej. Warto jednak pamiętać o początkach przygód Białego Wilka, bo początki, jak mawiał tytan Prometeusz, bywają najtrudniejsze. A Geralt, podobnie zresztą niczym większość bohaterów, zapadających na długo w pamięć, debiutował na papierze.
Cykl wiedźmiński składa się z siedmiu książek, umownie podzielonych na dwie części – „Ostatnie Życzenie” i „Miecz Przeznaczenia” to zbiory opowiadań, których akcja rozgrywa się przed właściwą historią Geralta. „Krew Elfów”, „Czas Pogardy”, „Chrzest Ognia”, „Wieża Jaskółki”, „Pani Jeziora” – ten zestaw nazywamy potocznie pięcioksięgiem – osią fabuły są losy białowłosego mutanta i jego przybranej córeczki, Ciri.
Literackie przygody Geralta to dzisiaj najbardziej rozpoznawalne dzieło polskiej fantastyki – kto chciałby dyskutować z tym stwierdzeniem, ten powinien zostać obwołany publicznie człekiem niemądrym. Mimo pojawienia się całkiem niezłej konkurencji – wystarczy wspomnieć chociażby Jacka Piekarę i jego cykl inkwizytorski, „Kłamcę” Jakuba Ćwieka czy serię o Jakubie Wędrowyczu autorstwa Andrzeja Pilipiuka – nikomu nie udało się zdetronizować Geralta. Przyczyna, przynajmniej dla mnie, wydaje się prosta; autorom, brakuje jakiegoś głębszego pomysłu na długą serię, brakuje wytrwałości, żeby dążyć do raz obranego celu i zakończyć cykl w przynajmniej dobrym stylu. Pojawiają się króciutkie „kolejne części”, „niepublikowane przygody”, „prequele” itp., które służą chyba tylko wyciskaniu pieniędzy od fanów. Chociaż, z tego co można zaobserwować, podobna przypadłość dopadła wreszcie i Andrzeja Sapkowskiego… Niemniej, „Sezonu Burz” nie miałem jeszcze przyjemności czytać, więc nie chcę ferować zawczasu wyroków. Recenzje nie wyglądają jednak zbyt zadowalająco…
Ale zacznijmy od początku, czyli od „Ostatniego Życzenia”. Na ten tom składa się sześć różnych opowiadań, przeplatanych Głosami Rozsądku – króciutkimi nowelkami, będącymi jednocześnie ważną częścią utworu. Pierwsze opowiadanie nosi tytuł – niespodzianka – „Wiedźmin” i jest swoistym zapoznaniem czytelnika z nowym, posiadającym interesujące umiejętności, bohaterem. Opowiastka jest stosunkowo krótka, ale dotyczy jednego z bardziej znanych zleceń w karierze Geralta – odczarowania królewny Addy, córki władcy Temerii, Foltesta. Pomimo pozornie prostego zadania, wiedźmin napotyka na rozmaite przeszkody, jak chociażby knowania możnowładcy Ostrita, niezbyt przychylnego Foltestowi. Jednak Geralt już przy pierwszym zetknięciu pokazuje, że z łatwością potrafi zamieniać kłopoty w korzyści…
Zaraz na początku przekonujemy się, w jakim świecie będą rozgrywać się historie. Knowania, intrygi, rasizm, ogólna znieczulica i wszechobecne prawo pięści, do którego stosować musi się również główny bohater… Jest to uniwersum okrutne i bezlitosne, ale jednocześnie przytłaczająco prawdziwe, przypominające często to, co widzimy za oknem.
W drugim opowiadaniu pt. „Ziarno prawdy” mamy możliwość zwiedzenia tajemniczego dworu oraz porozmawiania z osobliwym gospodarzem, Nivellenem. Jego ekstrawagancja w znacznej mierze polega na tym, że miast zwyczajnej ludzkiej głowy, posiada niedźwiedzi, włochaty łeb. Oczywiście, większość ludzi na widok bestii umyka w popłochu, ale Geralt z Rivii do owej większości się nie zalicza – wstępuje w gościnę do Nivellena i wysłuchuje historii o klątwie, której jest ofiarą. Miłym zaskoczeniem jest fakt, iż w uniwersum wiedźmińskim (bardzo podobnym do naszego, ludzkiego, o czym wspomniałem wcześniej) znalazło się miejsce na baśnie, posiadające szczęśliwe zakończenie. A ponoć w każdej takiej baśni tkwi tytułowe ziarno prawdy.
Kolejna opowieść to „Mniejsze zło”, w mojej osobistej opinii jeden z lepszych utworów, jakie wyszły spod pióra Sapkowskiego. Historia rozpoczyna się zupełnie niewinnie, można rzec – rutynowo. Geralt przybywa do miasteczka Blaviken, chcąc spieniężyć ciało zabitego potwora. Zostaje skierowany do lokalnego czarodzieja, który być może będzie w stanie zaoferować godziwą cenę za niecodzienny towar. Schody zaczynają się w momencie, kiedy Geralt trafia już do wieży maga, a ten okazuje się jego starym znajomym… Do i tak już pogmatwanej fabuły dołącza jeszcze kompania zabijaków, dowodzona przez kobietę. Po wydarzeniach w Blaviken Geralt już nigdy nie zostanie taki sam – pomimo dobrych zamiarów i próby bezkrwawego rozwiązania konfliktu, na stałe przylgnie do niego miano „Rzeźnika”.
Widać, że Sapkowski czerpie pełnymi garściami z innych utworów literackich, rozbudowując znane już historie lub zmieniając ich wydźwięk. Wcześniej można było doszukać się nawiązań do „Pięknej i Bestii”, także tutaj mamy do czynienia z wyraźną inspiracją baśnią o Królewnie Śnieżce i Siedmiu Krasnoludkach. Oczywiście, autor opowiedział nam swoją wersję – a więc wersję brutalną i przewrotną.
Abstrahując od powyższego, „Mniejsze Zło” to także jedna z bardziej błyskotliwych ripost Geralta:
– Stwierdzono wręcz niepoczytalną skłonność do okrucieństwa, agresji, gwałtownych wybuchów gniewu a także wybujały temperament.
– U każdej baby można stwierdzić coś takiego.
Następny utwór, „Kwestia ceny”, rzuca nas w zupełnie odmienną scenerię. Geralt znajduje się na przyjęciu, podczas którego ma wykonać zlecenie od Calanthe, władczyni Cintry. Specyfika zadania polega na tym, iż wiedźmin…. nie wie, co ma zrobić. Zostaje po prostu zaproszony na ucztę, gdzie zmuszony jest do przebrania się za rycerza. Pomysł wydaje się mocno intrygujący, akcja została poprowadzona z właściwym dla autora kunsztem, zaś zakończenie… Nie mogę powiedzieć, sięgnijcie po książkę.
To, co imponuje mi w Sapkowskim, to swoboda w dobieraniu tła fabularnego dla swoich bohaterów. Chociaż pozornie fach wiedźmiński jest prosty jak budowa cepa, to jednak każdą historię można traktować jako odrębną perełkę. Każda posiada odrębnych bohaterów i odrębny, unikalny przekaz. Czytelnik, zagłębiając się w przygody białowłosego wiedźmina, nieustannie pragnie dostawać ich coraz więcej i coraz lepsze – na szczęście autor nie ma problemu z zaspokajaniem tego apetytu.
Przedostatnie opowiadanie nosi tytuł „Kraniec Świata” i jest, obok „Mniejszego Zła”, najmocniejszym punktem tego tomu. Po raz pierwszy spotykamy się z Jaskrem, jedną z popularniejszych postaci całej sagi. Osobiście zachwycił mnie krajobraz, jaski wykreował autor w tym utworze – bohaterowie zawędrowali aż do Dol Blathanna, zwanej we wspólnej mowie Doliną Kwiatów. Maestrię dostrzegam przede wszystkim w znakomitym wymieszaniu śmieszności i powagi – chociaż motyw przewodni i główna myśl opowiadania są smutne i przygnębiające, a dwójce przyjaciół realnie zagląda w oczy śmierć, to nie zabraknie zabawnych momentów. Wystarczy wspomnieć czytanie mądrej księgi lub ironiczne słówko diabła Torque, wieńczące „Kraniec Świata”.
Zbiór kończy się tytułowym „Ostatnim Życzeniem” – w tym opowiadaniu również poznamy ważną dla całej sagi postać, jaką jest czarodziejka Yennefer. „Ostatnie Życzenie” to kolejny znakomity utwór Sapkowskiego. Akcja rozpoczyna się, kiedy Jaskier używa swojego najbardziej rozwiniętego talentu. Bynajmniej nie chodzi o zdolności muzyczne, ale o umiejętność idiotycznego, lekkomyślnego pakowania się w kłopoty. Bard nie radzi sobie z konsekwencjami swoich czynów, więc do akcji wkroczyć musi Geralt z Rivii…
Niewątpliwym atutem Sapkowskiego jest z całą pewnością umiejętność wplatania wątków epickich w zwykłą opowieść. Świat przepełniony jest magicznymi, potężnymi istotami – w tym przypadku mamy do czynienia z dżinem, spełniającym standardowe trzy życzenia. Pomimo pozornie oklepanego i infantylnego pomysłu, „Ostatnie Życzenie” (zarówno zbiór opowiadań, jak i konkretny utwór) jest z całą pewnością przeznaczone dla dorosłych, dojrzałych czytelników.
Na tym kończy się pierwsza powieść, w której przybliżono nam postać Geralta z Rivii i opowiedziano o jego co sławniejszych dokonaniach. Jest to raczej wprowadzenie do historii właściwej – a owe wprowadzanie Sapkowski kontynuował będzie w następnym tomie.
„Miecz przeznaczenia”, kolejny zbiór opowiadań, rozpoczyna się znakomitą historią pt. „Granica Możliwości”. Spotykamy się tutaj z postacią, którą jednym tchem wymieniam obok Emiela Regisa i Menno Coehorna, jeżeli ktoś zapyta mnie, jaki bohater drugoplanowy najbardziej zapadł mi w pamięć podczas czytania sagi. Owy jegomość to Borch Trzy Kawki, wędrowny rycerz, podróżujący w towarzystwie dwóch zerrikańskich wojowniczek. Pomaga Geraltowi, kiedy wieśniacy zabierają się do rozkradania niewielkiego majątku wiedźmina.
Kolejny raz możemy przekonać się o kunszcie pisarskim Andrzeja Sapkowskiego. Wrzucił bohaterów w całkowicie przeciętny – jak na fantasy – krajobraz, ale za jakość wykonania, różnorodność i autentyczność postaci, wreszcie za jeden z najbardziej zaskakujących zwrotów akcji, z jakimi dane mi było się spotkać – za to wszystko należą się gromkie oklaski. Po przeczytaniu „Granic Możliwości” z całą pewnością będziecie pewni co do dwóch spraw – przy pomocy magii nie da się wszystkiego załatwić i… złote smoki są najpiękniejsze.
Pewnie macie już troszkę dość mojego zachwycania się Sapkowskim? Jeżeli tak, to ten akapit przyniesie wam chwilową ulgę – bowiem następne opowiadanie, „Okruch lodu”, nie przypadło mi zbytnio do gustu – jest w mojej opinii najgorszym utworem o przygodach Geralta. O ile wcześniej wątek miłosny Geralta i Yennefer był poprowadzony naprawdę dojrzale, o tyle tutaj sprowadzono go do poziomu znanego z książek dla wrażliwych nastolatek. Dorosła kobieta, opowiadająca, że „nie może się zdecydować, bo kocha obydwu”, Geralt, niczym licealny rycerzyk, pragnący posiekać pozostałych absztyfikantów, do tego rzewna historia o królowej lodu… Nieee, to nie dla mnie. Jedynym jasnym punktem jest postać Cykady, no ale jak doskonale wiadomo, jedna jaskółka wiosny nie czyni, a jeden pozytyw nie będzie miał dużego wpływu na negatywny całokształt. Reprezentacja Polski w piłkę nożną mogłaby coś o tym powiedzieć…
Jak po nocy nadchodzi dzień, tak po słabym opowiadaniu nadejść musiało znakomite. „Wieczny Ogień” to utwór, w którym ważną rolę odgrywa bardzo interesujące stworzenie – Doppler Dudu, potrafiący przybierać dowolną postać. Geralt zmuszony jest do podjęcia trudnej, niejednoznacznej moralnie decyzji; kodeks wiedźmiński nie pozwala na mordowanie istot rozumnych i niegroźnych, ale zachowanie Dopplera przysparza niemałych kłopotów staremu znajomemu Geralta. Do wszystkiego wtrąca się ortodoksyjna straż, terroryzująca całe miasto… Sapkowski na kilku stronach nakreśla sytuację tak skomplikowaną, że niektórym pisarzom nie staje trylogii na powtórzenie podobnego wyczynu. „Wieczny Ogień” jest na pewno dobrze znany wielbicielom Jaskra – występuje tutaj jedna z jego licznych miłości, niejaka Vespula. A scena ich burzliwego rozstania jest i zabawna i pouczająca.
„Trochę poświęcenia” to niezła opowieść, ze znakomitym pomysłem, średnim wykonaniem i absolutnie genialną pointą. Wszystko rozpoczyna się od bójki i nieprzyjemnych konsekwencji z tym związanych, jaką jest przymus zapłacenia grzywny. Niemała kwota pochłania niewielkie oszczędności dwójki przyjaciół, Geralta i Jaskra. Po fiasku próby znalezienia pracy przez wiedźmina (mówiąc dokładnie, pracę znalazł, ale zapłaty żadnej nie otrzymał), całkiem przyzwoitą ofertę otrzymuje Jaskier. Gnany podszeptami pustego żołądka i namowami wiedźmina, zgadza się zagrać na przyjęciu. Spotykają tam przyjaciółkę barda, Essi Daven, która jest wyraźnie zafascynowana Geraltem… Nie zachwyciły mnie opisy walki, nie zachwyciły mnie specjalnie dialogi, ale zachwycił mnie ponadczasowy przekaz tej opowieści. Opowieści o poświęceniu, jakiego wymaga miłość, a także o poświęceniu, jakiego wymaga odrzucenie czyjegoś uczucia. Pouczający jest również fakt, jaki stara nam się przekazać Sapkowski – czasem lepiej nie znać wielu szczegółów, darować sobie zakończenie.
Tytułowy „Miecz przeznaczenia”, piąte opowiadanie w książce, można już traktować jako bezpośrednie preludium do właściwej sagi o wiedźminie. Podczas wykonywania zlecenia na wyjątkowo niebezpiecznym terenie, Geralt spotyka jedną z najważniejszych postaci w swoim życiu – księżniczkę Cirillę. Dziecko jednak w żaden sposób nie przypomina delikatnej panienki z wyższych sfer; jest pyskata, nieznośna i nieustannie miele jęzorem. Wiedźmin musi wcielić się w rolę tymczasowego wychowawcy – trudno jednak robić to w magicznym lesie Brokilon, gdzie istnieje stałe zagrożenie ataku niebezpiecznych istot. Na szczęście okazuje się, że nawet wiedźmini potrafią opowiadać bajki.
W „Mieczu przeznaczenia” odnalazłem wszystko, co stanowi o tak ogromnej popularności cyklu wiedźmińskiego. Wartka akcja, mocne dialogi, szczypta specyficznego humoru, ale wszystko utrzymane w poważnym, dojrzałym tonie. Opowiadania Sapkowskiego, nie dość, że są diabelnie ciekawie, a ich pochłanianie jest prawdziwą przyjemnością, to w dodatku poruszają ważne, egzystencjalne dla nas zagadnienia z punktu widzenia moralności, życiowych wyborów… Chyba każdy z nas musiał kiedyś usłyszeć pytanie „Wierzysz w przeznaczenie?” i spróbować na nie odpowiedzieć. Niestety, w tym przypadku nie ma odpowiedzi stuprocentowo dobrych lub złych – i z takim samym problemem musi mierzyć się Geralt z Rivii.
Ostatnie opowiadanie pt. „Ostatnie życzenie” skupia się na trzech bardzo ważnych (być może najważniejszych?) dla Geralta osobach. Co znamienne, wszystkie trzy to kobiety… Jedna nawiedza go podczas majaków, druga próbuje go z tych majaków obudzić, zaś trzecia odnajduje go w zupełnie przypadkowy sposób, gdyż jest czymś więcej, aniżeli tylko przeznaczeniem… Ciężko powiedzieć coś więcej, bez zbytniego zdradzania fabuły, a nie chcę psuć przyjemności potencjalnym czytelnikom. Dodam tylko, iż bystry odbiorca z pewnością zauważy dosyć istotną cechę Geralta – pomimo pozornego opanowania i umiejętności trzymania nerwów na wodzy, często nie daje sobie rady w stresujących sytuacjach. Osobiście wydaje mi się, iż po zaginięciu pewnej osoby, po prostu poszukiwał śmierci… A kupiecki wóz wydał mu się odpowiednim miejscem.
To już koniec przygód Geralta, opowiadanych za pomocą niezwiązanych ze sobą historyjek. Tomy „Ostatnie życzenie” i „Miecz przeznaczenia” uważam niemalże za arcydzieła, diamenty, na których z rzadka uświadczymy niewielką skazę, niemającą jednak wielkiego wpływu na całość. Wiedźmin jest żywy targany rozterkami, emocjami, stawiany przed moralnymi dylematami… Słowem, posiada wszystkie cechy literackiego bohatera, które sprawiają, że nie zapomnimy o nim zaraz po odłożeniu książki, a będziemy zastanawiać się, czy dokonał dobrego wyboru, co my byśmy uczynili na jego miejscu… Dodajmy do tego barwne dialogi, perfekcyjnie prowadzoną akcję, no i plejadę postaci, których imiona każdy fan fantastyki ma wyryte w pamięci na zawsze. Jeżeli ktoś jeszcze uważa fantasy za tanią rozrywkę dla dzieciaków, „Wiedźmin” powinien skutecznie zmienić jego punkt widzenia.
Na tym możemy zakończyć rozważania, dotyczące opowieści „przedwiedźminowych” i skupić się na właściwej części Sagi, rozpoczynającej się od tomu „Krew Elfów”. Powieść ta nie skupia się już tylko i wyłącznie na przygodach Geralta – zawiera w sobie dużo więcej wątków oraz jest o wiele bardziej rozbudowana. Podczas czytania Sagi normalną sytuacją będzie wcielenie się w innego bohatera, np. Ciri, Triss czy Jaskra i uczestniczenie w ich poczynaniach. Nie wybiegajmy jednak zbytnio myślą w przód, a zacznijmy w sposób, w jaki zaczynać się powinno – od początku. Jaskier, swoim starym zwyczajem, popada w niespodziewane kłopoty. Tym razem nie chodzi jednak o drobne, niespłacone długi czy złamane niewieście serce. Sprawa jest o wiele poważniejsza, a gdyby nie interwencja znajomej czarodziejki, sytuacja mogłaby skończyć się naprawdę tragicznie.
Akcja pędzi od pierwszej strony, co chwila rzucając nas w jakieś inne miejsce – raz oczyma Merigold przyglądamy się szkoleniu młodej wiedźminki, by za chwilę znaleźć się w towarzystwie doborowej, krasnoludzkiej kompanii, wylądować w łóżku ze studentką z Oxenfurtu, a na końcu posiekać kilku najemnych zbirów. Na początku można nieco pogubić się w mnogości tematów, jakie zostały poruszone w pierwszym tomie. Nazwiska, zdarzenia, powiązania polityczne – jest tego cała masa. To wszystko zostało poprzeplatane z osobistymi perypetiami poszczególnych bohaterów, a wiadomym jest, iż rozterki wewnętrzne to w „Wiedźminie” absolutny majstersztyk.
Z Sapkowskim jest trochę jak z Tolkienem (przy zachowaniu odpowiednich proporcji) – rozpoczęcie lektury może wydawać się nudne, pogmatwane i nieco zakręcone, jednak z czasem coraz bardziej zaprzyjaźniamy się z niektórymi postaciami, do pojedynczych pałamy sympatią, pozostałe zaś potrafią wzbudzić w nas szczerą odrazę. Żywo interesujemy się wydarzeniami politycznymi wykreowanego świata, nierzadko zastanawiamy się „co by było, gdyby”. Cykl wiedźmiński, jak każda literatura najwyższych lotów, niesamowicie wciąga, powodując że chcielibyśmy ze zwykłego czytelnika zmienić się w aktywnego uczestnika opisywanych przygód.
Sytuacja jeszcze bardziej komplikuje się w czasie czytania drugiego tomu, pt. „Czas pogardy”. O ile „Krew Elfów”, tak samo jak „Miecz Przeznaczenia” i „Coś więcej”, nadal można traktować jako co obszerniejszy prolog, o tyle od „Czasu Pogardy” akcja nabiera tempa galopującego wierzchowca i nie zamierza nam dać chwili wytchnienia – chociaż kiedy czytałem poprzednie powieści, miałem wrażenie, że nie da się już nic ulepszyć, a można jedynie kontynuować w tym samym, perfekcyjnym stylu. Autor zadziwił mnie po raz kolejny i chwała mu za to. W „Czasie Pogardy” następuje rozkwit rozpoczętych wcześniej wątków; przede wszystkim Geralt i Yennefer spotykają się ponownie, a to oznacza spore kłopoty dla wrogów białowłosego wiedźmina.
Najważniejszym punktem powieści jest z całą pewnością przewrót na wyspie Thanned, gdzie podczas wielkiego zebrania czarodziejów postanowiono pozbyć się szpiegów, pracujących dla wrogiego Cesarstwa Nilfgaardu. Sprawy zupełnie wymknęły się spod kontroli, a do walki pomiędzy potężnymi magami włączyły się elfie bojówki, prawdopodobnie sterowane przez cesarza Emhyra – Scoia`tael. W czasie bitewnego zamętu kilku niezbyt przyjaźnie nastawionych jegomości próbuje porwać Ciri, przybraną córkę Geralta. Wiedźmin występuje w jej obronie. Mimo odważnej postawy, mimo wymordowania rzeszy przeciwników, mimo podjęcia ważnej, litościwej decyzji, w końcu staje naprzeciw godnego sobie antagonisty. I w najważniejszej walce swojego życia, która znacząco wpłynęła na jego późniejsze decyzje, zostaje dosłownie zmasakrowany. Traci wszystko – zdrowie, sprawność fizyczną, a przede wszystkim najważniejszą dla siebie osobę.
Całość dzieje się na tle wielkich politycznych komplikacji – Cesarstwo Nilfgaardu wypowiada wojnę Północnym Królestwom i dzięki błyskawicznej inwazji odnosi spory sukces. Cesarz znakomicie wykorzystał bierność władców Północy, pokonując ich na polu bitwy oraz zmuszając do sporych ustępstw terytorialnych.
Nie chciałbym przesadzać w chwaleniu Sapkowskiego, niemniej uniwersum wiedźmińskie uważam za jedno z najlepiej wykreowanych w powieściach fantasy (ustępuje tylko takim arcydziełom, jak Śródziemie). Nikt tutaj nie marnuje czasu, wszystkie ruchy są dokładnie zaplanowane i przemyślane. Wojna prowadzona jest w sposób inteligentny i rozsądny, inaczej niż w innych utworach, gdzie zazwyczaj jedna bitwa decyduje o losach całego państwa. Nilfgaard zyskuje na każdym posunięciu, wchodzi w korzystne układy, szuka potężnych sprzymierzeńców, wykorzystuje elfickich partyzantów, tworzy nawet państwo marionetkowe…. Doskonale zdaje sobie sprawę, że wielkich konfliktów nie wygrywa się za jednym zamachem, a metodą małych kroczków.
Z drugiej strony mamy niezdecydowanych, słabych królów Północy, cały czas łudzących się, iż wojny jednak nie będzie. Czy nie przypomina to nieco sytuacji, znanych chociażby z historii Europy? W obliczu potężnego monolitu, jakim jest Cesarstwo Nilfgaardu, kilka słabych, pozornie zjednoczonych państewek, nie ma najmniejszych szans na skuteczny opór, a zebrana naprędce armia zostaje rozbita przez wytrawnego dowódcę. Może powinniśmy podrzucić parę egzemplarzy „Wiedźmina” naszym rządzącym elitom? Bo podręczników do historii raczej już nie ma sensu…
Trzecia część, „Chrzest Ognia”, skupia się na poczynaniach Geralta i jego ekscentrycznej, przypadkowo zebranej kompanii, że wspomnę chociażby o wampirze Emielu Regisie czy nilfagaardczyku, dotychczas uważanym za wroga i ścigającym Ciri. Możemy także ujrzeć skutki uboczne konfliktów, targających uniwersum, ponieważ szlak wiedźmina wiedzie przede wszystkim przez tereny ogarnięte wojną. Gnuśni królowie po raz kolejny przekonują się, co warte jest pertraktowanie z Nilfgaardem – Cesarz Emhyr zrywa rozejm z Temerią i zadaje przygotowany dużo wcześniej cios na Brugge, używając do tego m.in. oddziałów elfiej partyzantki.
Ciężko jednoznacznie stwierdzić, gdyż każdy czytelnik dysponuje nieco innym gustem, niemniej wydaje mi się, iż „Chrzest Ognia” to najlepsza część ze wszystkich opowieści o wiedźminie. Mnogość ważnych wydarzeń politycznych, za którymi ciężko nadążyć w pierwszej chwili, przeplata się z prywatną historią Geralta i jego osobistą… misją? Wyprawą? Z jego przeznaczeniem? Ciężko właściwie nazwać podróż Geralta jednym, adekwatnym słowem.
Atutem Sapkowskiego od zawsze była wyborna umiejętność kreowania postaci, które wprost kipią życiem, mimo że ich egzystencja jest jedynie zlepkiem kilkuset czarnych literek. W „Chrzcie Ognia” mamy do czynienia z całą gamą różnorodnych bohaterów, począwszy od wspomnianych już nilfaagrdczyka Cracha i wampira Regisa, poprzez krasnoluda Zoltana, aż do Filippy Eilhart i pozostałych czarodziejek… Wszyscy inni, słodcy, soczyści i cierpcy niczym prawdziwi ludzie, wszyscy gnani własnymi sprawami i targani prywatnymi namiętnościami… Tom kończy się w specyficzny sposób – Geralt, usilnie starający się zachować neutralność, wpada w sam środek bitwy i zostaje zmuszony do opowiedzenia się po którejś ze stron. W zamian za to otrzymuje specyficzną nagrodę – oficjalne miano, nadane przez samą królową Meve, którym jednak posługiwał się bez skrępowania od najdawniejszych czasów.
Niestety, o ile wcześniej całokształt cyklu można było uznać za brylant z niewielkimi tylko rysami, o tyle od „Wieży Jaskółki” nasza optyka musi ulec znacznej modyfikacji. Wydaje mi się, że Sapkowskiemu jakby zabrakło konkretnej, spójnej idei na dwa ostatnie tomy. Może goniły go terminy? W końcu kolejne części wychodziły co rok, a czytałem wywiad z autorem, gdzie narzekał na tak szybki sposób wydawania powieści. W każdym razie – teraz w Wiedźminie napotkamy więcej „dłużyzn” i niepotrzebnych spowolnień akcji. Miejscami zacznie nam dokuczać nieznane dotąd uczucie, odkąd zasiedliśmy do lektury – nuda.
Naturalnym jest, że nadal odnajdziemy kilka znakomitych momentów, jak chociażby spotkanie Ciri z Bonhartem lub zakończona masakrą ucieczka przez zamarznięte jezioro do portalu Wieży Jaskółki. Wciąż spotkamy świetne postacie – wystarczy przywołać wspomnianego wyżej Bonharta, sadystycznego mordercę o rybich oczach, legendarnego szermierza, który wśród swoich trofeów posiada wiedźmińskie medaliony. Zmieniła się jednak konstrukcja powieści – wcześniej genialna całość z rzadka przeplatana była słabszymi fragmentami, teraz przez słabą całość przewijają się znakomite urywki.
Pocieszający jest fakt, że Sapkowski nie zrezygnował z polityki, zachowując najbardziej oczekiwane rozstrzygnięcia aż do ostatniego tomu – „Pani Jeziora”, który wieńczy całą Sagę. Co ważniejsze, powody przedłużania konfliktu zbrojnego są całkowicie racjonalne, a nie sztucznie wytworzone w celu potęgowania napięcia. Wprawy w kreśleniu skomplikowanych zależności i konotacji politycznych mogą pozazdrościć autorowi najwięksi pisarze naszych czasów.
Kolejny zarzut, jaki stawia się Sapkowskiemu, to brak pomysłu na rozwiązanie wątków i zakończenie historii wiodących postaci Sagi, co zazwyczaj kończy się najprostszym rozwiązaniem – uśmierceniem bohatera. Trudno również doszukać się konsekwencji w kreacji herosów i heroin – sztandarowy przykład to Vilgefortz, na początku przedstawiony jako przebiegły, bezwzględny i inteligentny złoczyńca, dążący po trupach do z góry przewidzianego celu. Z czasem jednak, bez żadnego wyraźnego powodu, zmienia się w krwiożerczego świra, pragnącego objąć najstarszą i najbardziej oklepaną fuchę – panowania nad światem. Brakuje tylko mrocznego śmiechu, wykonanego w sposób przynależny wszystkim czarnym charakterom z bajek dla dzieci.
„Pani Jeziora” to długo oczekiwany finał całej Sagi, zawierający w sobie wszystkie brakujące elementy, niezbędne do utworzenia całości. Oprócz wielu wyjaśnień i rozwiązań, mamy okazję wziąć udział w jednym z najważniejszych wydarzeń w dziejach wykreowanego świata – ostatecznej bitwie pomiędzy królestwami Północy a Nilfgaardem. Nawet w takim momencie autor potrafi nas zaskoczyć – starcie bowiem opisywane jest z perspektywy szpitala polowego. Nie brak zwolenników oryginalnej decyzji, niemniej wielu czytelników pragnęłoby zobaczyć, jak Sapkowski poradziłby sobie z opisem krwawej, monumentalnej batalii. Ci, którzy są już po lekturze Trylogii Husyckiej, zapewne żałują podwójnie – gdyż tam sceny batalistyczne to prawdziwy majstersztyk.
Dowiadujemy się także, jak potoczyły się losy głównych bohaterów – podróż Ciri na zaprzyjaźnionym jednorożcu poprzez otchłań czasów to jedna z ciekawszych pisarskich wizji, z jakimi miałem okazję się zetknąć. Niestety, „Panią Jeziora” dopada ta sama przypadłość, co część poprzednią – znakomite momenty to tylko przerywniki w nienajlepszej całości. Straszliwie prostacki jest również sposób, w jaki Geralt dowiaduje się o miejscu pobytu swojego największego wroga, Vilgefortza – przez przypadek podsłuchuje rozmowę. Aż dziw, że podczas przeglądania zbiorów bibliotecznych nie natknął się na karteczkę „Jestem tu i tu. Vilgefortz”. Takich sytuacji jest jeszcze kilka i niestety, psują one wizerunek całej Sagi.
Podsumowanie:
Wiedźmin to cykl wielopłaszczyznowy, zawierający mnóstwo smaczków, wtrętów z innych utworów literackich – po jednym przeczytaniu nie sposób wyłapać wszystkich. Jak więc podsumować całość, siedem tomów, w ostatnim akapicie? W mojej opinii, najmocniejsze punkty serii to zbiory opowiadań „Ostatnie życzenie” i „Miecz Przeznaczenia”, czyli krótkie formy wypowiedzi, w których Andrzej Sapkowski czuje się znakomicie. Następne części („Krew Elfów”, „Czas Pogardy”, „Chrzest Ognia”) starają się dorównać poziomem swym poprzedniczkom udaje im się to niemalże w stu procentach. Ostatnie powieści, mimo zastosowania oryginalnych i ciekawych rozwiązań, są nieco słabsze i nie do końca zaspokajają apetyty niektórych czytelników – w tym także i mój.
„Wiedźmin” tomy 1-7
O Autorze książki:
Andrzej Sapkowski(ur. w 1948) jest z wykształcenia ekonomistą i przez wiele lat pracował w handlu zagranicznym. Jako twórca fantasy debiutował w roku 1986 na łamach „Fantastyki” opowiadaniem „Wiedźmin”, które zapoczątkowało cykl opowieści o białowłosym pogromcy potworów, Geralcie z Rivii. Saga Sapkowskiego uznawana jest przez krytykę za literacki fenomen lat dziewięćdziesiątych; każdy z jej tomów zajmuje najwyższe miejsca na listach bestsellerów.
Sapkowski jest laureatem licznych nagród, w tym Paszportu „Polityki” i nagrody im. Janusza A. Zajdla (pięciokrotnie); w 2003 roku nominowano go do nagrody Nike. W roku 2009 jako pierwszy nieanglojęzyczny autor został uhonorowany David Gemmell Legend Award. Jego książki są wydawane w prawie wszystkich krajach europejskich i USA; szczególną popularnością cieszą się w Niemczech, Czechach, Rosji, Hiszpanii, na Litwie i na Ukrainie.
Opis Wydawcy:
Nowe, opracowane wspólnie z CD Projekt, wydanie nawiązujące szatą graficzną do bestsellerowej gry komputerowej WIEDŹMIN.
SAPKOWSKI ZAWŁADNIE WASZĄ WYOBRAŹNIĄ.
Później mówiono, że człowiek ów nadszedł od północy, od Bramy Powroźniczej. Nie był stary, ale włosy miał prawie zupełnie białe. Kiedy ściągnął płaszcz, okazało się, że na pasie za plecami ma miecz. Nie było w tym nic dziwnego, w Wyzimie prawie wszyscy chodzili z bronią, ale nikt nie nosił miecza na plecach niby łuku czy kołczana. Białowłosego przywiodło do miasta królewskie orędzie: trzy tysiące orenów nagrody za odczarowanie nękającej mieszkańców Wyzimy strzygi. Takie czasy nastały. Dawniej po lasach jeno wilki wyły, teraz namnożyło się wszelakiego paskudztwa – gdzie spojrzysz, tam upiory, strzygi, bobołaki plugawe, bazyliszki, diaboły, żywiołaki, wiły i utopce. Tu nie wystarczą zwykłe czary ani osinowe kołki. Tu trzeba profesjonalisty. A przybysz z dalekiej Rivii takim profesjonalistą jest. To wiedźmin Geralt, mistrz miecza i magii, mutant zaprogramowany, by strzec na świecie moralnej i biologicznej równowagi.
Podsumowanie Recenzja książek: „Wiedźmin” tom 1-7 | |
Plusy | Nagroda |
| |
Minusy | |
| |
Ocena |